Są w życiu pewne rzeczy, które dodają mi otuchy, kiedy wydaje mi się, że chmury nigdy nie odejdą znad Edynburga i z mojej głowy. Codzienne przyjemności, moje własne przyzwyczajenia, rytuały, które wykonuje, żeby wprawić się w dobry nastrój. Zapalenie świeczki zapachowej z Antro. Herbata z cytryną i słuchanie Chopina czy Turnaua. Czasem wystarczy, że o czymś pomyślę, żeby mój nastrój przybrał zupełnie inny kolor.
Jedną z takich myśli, jest to, że mieszkam 5 godzin jazdy samochodem od Isle of Skye i mogę tam uciec z Kubą, namiotem i naszym kolorowym wełnianym kocem w bagażniku. Sama myśl o możliwości eskapizmu jest krzepiąca. Nie jest to rozwiązanie, ale tymczasowy opatrunek na problemy, zwłaszcza dla introwertyków uwielbiających spokój i ciszę. Czasem myślę, że mieszkam w Szkocji z jakiegoś powodu i bliskość Hebrydów jest zdecydowanie jednym z nich, chociaż odkrytym stosunkowo niedawno.
Tym razem wyjazd na Skye nie był ucieczką przed codziennością, tylko zaplanowanym wyjazdem ze znajomymi, żeby pokazać im piękno Szkocji. Lubię chwalić się Szkocją, okazywać mój mały lokalny patriotyzm. Zwłaszcza z tego powodu, że wydaje się jeszcze tak mało odkryta przez Polaków, a zdobyła już uznanie samej Nieśmigielskiej (i Tomasza), więc coś musi być na rzeczy.
Miałam pewną tendencję do zapraszania do nas wszystkich ludzi, których spotkam na swojej drodze i do których zapałam choć odrobiną sympatii*. W tym przypadku był to powrót z bardzo udanych poprawin po weselu, z kolegą, którego znałam od czasu kiedy biegaliśmy po podwórku w samych pieluchach i jego dziewczyną (którą znałam od paru godzin). Wszyscy byliśmy w bardzo dobrych humorach. Zaprosiłam ich do nas, obiecując jak to zwykle wieloryby i zorzę polarną (których nie było mi jeszcze dane zobaczyć w Szkocji, ale pozostaję pełna nadziei, że nadejdzie moja godzina).
Plan był prosty: jeden weekend na Szkocję w pigułce. Odebraliśmy naszych gości z lotniska w Glasgow koło 22 i obraliśmy kierunek prosto na północ. Na camping koło Fort Augustus, za doliną Glencoe, dojechaliśmy koło 2 w nocy. Droga była męcząca, ale Kuba jak zwykle przygotował super playlistę (dużo Bastille i Ellie Goulding do śpiewania za kierownicą), więc minęła nam dość szybko. Jechanie przez Glencoe czarna nocą jest wspomnieniem, które zostanie ze mną jeszcze na długi czas. Jest w tej dolinie coś złowieszczego, czuje się to w powietrzu.
Następnego dnia rano obudziliśmy się w naszej małej wynajętej chatce i zjedliśmy bajgle z nutellą i białym serkiem i ruszyliśmy nad Loch Ness. Nie jest to moje ulubione jezioro na północy, uwaga spoiler — potwór nie istnieje — ale goście zapragnęli zobaczyć, a my byliśmy gotowi spełniać marzenia.
Po paru godzinach wjechaliśmy na Skye mostem i ruszyliśmy do naszego celu podróży, na zachodnią część wyspy. Zatrzymaliśmy się w drewnianym wigwamie na pastwisku (po szkocku croft) o nazwie Shulista. Było cudnie.
Pomimo deszczu i wiatru wybraliśmy się na spacer na kawałek wyspy wysunięty najbardziej na północ, gdzie dzień wcześniej widziano całe rzesze (Stada? Ławice?) orek. Wiatr prawie zdmuchnął nas z powierzchni klifu, ale doszliśmy do samego końca cypelku i niestety nie było śladu po drapieżnikach. Za to znajdował się tam mały niebieski domek, z którego można oglądać ptaki i inne zwierzęta. Zapukaliśmy do środka i otworzył nam wielki pan z białą brodą i świeczką w ręku (serio!) w pół-negliżu, który właśnie szykował się do snu. Jego pies chyba nie był zbyt zadowolony z naszej wizyty, więc nie przeszkadzaliśmy im i przez uchylone drzwi przeprosiliśmy grzecznie i oddaliliśmy się pospiesznie.
Drzwi naszej chatki wychodziły prosto na wschód, a między nami i morzem było tylko pastwisko. Poranek był zimny i słoneczny, taki jakie najbardziej lubię.
Kupiliśmy od właścicieli swojskie jajka i zrobiliśmy jajecznicę stulecia na śniadanie. Po czym wyruszyliśmy na szwendaka po wyspie. Krajobrazy rozpieszczały nas jak zwykle.
Zatrzymaliśmy się na kawę (prawdziwą, pyszną flat white!) w kawiarni prowadzonej przez dwie panie, które zbudowały swój dom marzeń plus warsztat artystyczny na Skye i prowadzą kawiarnię z przepyszną kawą i ciastami. Ich dom był w programie Grand Designs, który oboje z Kubą oglądaliśmy, więc była to dla nas duża atrakcja.
Zasileni kofeiną pojechaliśmy dalej, zobaczyć Kilt Rock i wejść pod The Old Man of Storr. Spacer po górach zawsze u mnie wygra z parkingiem i tarasem widokowym i tak było też tym razem.
Mieliśmy jeszcze trochę siły w nogach i benzyny w baku więc pojechaliśmy dalej do Portree i na Coral Beach — plażę gdzie zamiast piasku są malutkie koralowce. Zostaliśmy tam aż do zachodu słońca i wracaliśmy do naszego przytulnego wigwamu już po zmroku, z górami otulonymi mgłą i ciemnością.
Następnego dnia czas było wracać do Edynburga, ale zdążyliśmy jeszcze wstąpić do Island Life Museum, które mnie bardzo interesowało, a Kubę tak mało, że został w samochodzie. Wejście jest płatne, ale można zobaczyć jak się żyło na wyspach ludziom paręset lat temu (w skrócie: ciężko). Mieli nawet jeden domek w wiosce przeznaczony na ceilidh! Najbardziej spodobało mi się, że jeden z ludzi ze Skye był członkiem załogi Ernesta Shakletona w wyprawie na Antarktydę. Czułam, że moje uczucia do tej wyspy i jej ludności są uzasadnione i właśnie odkryłam kolejny powód.
W drodze do domu zatrzymaliśmy się przy zamku Eilian Donan (i w McDonaldzie, ale zamek był zdecydowanie bardziej atrakcyjny, przynajmniej na zdjęciach). Obowiązkowo przystanek zrobiliśmy również w Glencoe, tym razem za dnia.
Szkocja kolejny raz stanęła na wysokości zadania.
Do tej pory nie mogę się doczekać kolejnego powrotu na Skye. To jedno z miejsc na świecie, gdzie chcę wracać jeszcze wiele razy.
* w ostatnim sezonie wiosennym mieliśmy 6 turnusów gości weekend po weekendzie.
Wiesz, zaczęłam żałować, że nie jestem człowiekiem, którego spotkałaś na swojej drodze i do którego zapałałaś sympatią ;)Zdjęcia są przepiękne.
OdpowiedzUsuńWidzę, że łączy nas skłonność do gościnności. Na swoich przyjęciach urodzinowych wiele razy gościłam osoby poznane kilka dni wcześniej. Lubię zapraszać tych, których intuicyjnie lubię, mimo że dobrze nie znam.
Love!!! My pod wrażeniem wyspy dzięki Wam! Dziękujemy!!! Uwielbiam Wszystkie Twoje wpisy!
OdpowiedzUsuńMałgosiu, ależ tam jest pięknie! Już wpisuję na listę miejsc do zobaczenia w UK. W październiku wybieramy się do Lake District i już się nie mogę doczekać. :-)
OdpowiedzUsuńMałgo, fantastyczne zdjęcia, jestem zachwycona i dopisuję Szkocję do swojej listy miejsc do zobaczenia. Uwielbiam takie przestrzenie, ale to, że zachwycają mnie góry, to akurat żadna niespodzianka. Pozachwycam się jeszcze i przeturlam na początek.
OdpowiedzUsuńIlekroć widzę posty ze Skye przypominam sobie, że muszę tam pojechać kiedyś. Zdjęcia - piękne.
OdpowiedzUsuńbardzo ładne zdjęcia małgo! och i ach. zaczęłam się zastanawiać i chyba Wasza pogoda była lepsza niz nasza - bardziej pasująca do miejsca. nie korci Was żeby popłynąć na którąś z wysp, którą widać z wybrzeży skye? da się w ogóle?
OdpowiedzUsuńnie wszystkie moje, jak zwykle czesc Kuby ale dzieki!
OdpowiedzUsuńjasne ze da sie poplynac na inne wyspy ze Skye, Skye jest w archipelagu Inner Hebrides a sa jeszcze Outer Hebrides. Napewno kiedys tam pojedziemy. na jedna z nich mozna poleciec mini samolocikiem z Glasgow nawet. takim jak na Alasce sie lata.
W LD jeszcze nie bylam, ale slyszalam ze jest pieknie. Skye to najlepiej skrywany sekret Szkocji.
OdpowiedzUsuńz wieksza grupa, wynajetym samochodem i namiotem Szkocja jest bardzo przystepna cenowo. mozna praktycznie wszedzie spac na dziko co jest duzym plusem.
OdpowiedzUsuńmam tak po mojej Mamie. nasz dom byl zawsze domem otwartym dla gosci. teraz troche sie to zmienia kiedy oboje intensywnie pracujemy ale moze w przyszlosci znowu bede miala takie sklonnosci do goscinnosci :)
OdpowiedzUsuńMałgosiu, Szkocja od jakiegoś czasu już znajduje się na mojej liście miejsc do zobaczenia, a po Twoich zdjęciach jeszcze bardziej chce się to wszystko zobaczyć. Podobnie jak Maja poniżej, żałuję, że nie spotkałam Cię na żywo ;-)
OdpowiedzUsuńPrzepiękne widoki. I bajgle z nutellą jedzone na śniadanie w takim miejscu- zazdrość! ;)
OdpowiedzUsuń