
Dziś minęło 5 miesięcy, od kiedy poszłam na zwolnienie zdrowotne. Pamiętam ten dzień,
kiedy zadzwoniłam do mojej psycholożki, prosząc o dodatkową sesję terapii, a ona wysłała mnie od razu do psychiatry. Nie było ze mną dobrze.
5 miesięcy "siedziałam w domu", czekałam, aż skończą się dni, aż miną noce i słońce znów wstanie. Nad moją głową też.
Potem słońce nie dawało mi patrzeć przed siebie i mrużyłam oczy, znów przysypiając.
Przesypiałam moją rzeczywistość. Godziny zlewały się w dni, myśli zlewały się z rzeczywistym światem, świat wydawał się niezrozumiały. Nie rozumiał mnie, a ja jego. Nie było w nim dla mnie miejsca, nie było w mojej głowie więcej miejsca na więcej myśli, na inną rzeczywistość, niż ta, która mnie otaczała i nie wiedziałam, czy jest prawdziwa, czy zmyślona, czy jest tylko we mnie, czy jest też wokół mnie. Bałam się. Tak strasznie się bałam, że nie starczy mi siły, że znajdę dobry sposób na skończenie życia, że śmierć jest lepsza i słodsza nawet od najlepszego dnia.
Życie mnie wyczerpało. Dałam mu z siebie wszystko, co miałam, ale to nie wystarczyło. Okazało się, że jestem zamienna. Szpital nadal działa bez jednego nic nieznaczącego lekarza. Rodzina nawet by sama działała. Grupy przyjaciół by dalej się spotykały i ludzie by się śmiali i otwierali piwa nad Wisłą. Nie miałam domu. Bo dom to miejsce, gdzie ktoś zauważa, kiedy Cię zabraknie. A ja już dawno przestałam istnieć.
I tak nie mogę nic zmienić na tym świecie. I tak czekam aż poziom wody podniesie się o kolejne parę centymetrów na rok i Antarktyda stopnieje i patrzę, jak żółwie dławią się torebkami z tesco, a turyści depczą aż do płaskości Machu Picchu dla zdjęcia i setki serduszek.
Nocami widzę gromady ludzi chodzące po ulicach bez wody do picia, ludzie walczący ze sobą o ostatnią marchewkę, gromadzący się wokół ognisk na chodnikach, obgryzających kości szczurów złapanych w ciągu dnia z rynsztoka.
Planuję wyprowadzkę mojej rodziny na północ, byle dalej od tego gorąca, od tej duchoty i smogu, który zapycha oskrzeliki czarną smołą i paraliżuje rzęski. Uczę się o rolnictwie, tak w tym jest moja jedyna nadzieja.
Chociaż i tak łatwiej byłoby umrzeć. Szybko i cicho. Psycholożka mówi, żebym lepiej uciekła. Nie mam siły na ucieczkę. Nie mam siły na samobójstwo.
Życie mnie wyczerpało.
„Czułam się bardzo spokojna i pusta, tak jak musi wyglądać oko tornada, poruszając się tępo pośrodku otaczającego bałaganu”.
Nocne koszmary przeradzają się w insomnię. Stephen Fry czyta mi Harrego do ucha swoim kojącym głosem. A ja nie śpię. Boję się każdej nocy i każdego poranka. Halucynuję z braku snu, słyszę w głowie szum krwi płynącej w moich żyłach. Serce trzepocze w klatce i wtedy wiem, że czas na kolejną dawkę leków.
„Dla osoby w szklanym kloszu, pustej i zatrzymanej niczym martwe dziecko, sam świat jest złym snem”.
Robię wszystko, co inni mi każą. Lekarz, psychiatra, psycholożka, rodzina. W poniedziałki mam terapię, we wtorki botaniczne akwarele, w środy opiekuję się córką, w czwartki grupę medytacyjną a w piątki mam wyrobić 10 000 kroków na długich spacerach po Edynburgu i słuchać Harrego Pottera.
Jestem posłuszna, zawsze byłam w tym dobra. Bezkonfliktowa. Unikanie konfliktu za wszelką cenę. Asertywność? Nie znam takiego słowa. Zrobię wszystko dla wszystkich i przeproszę na koniec, że nie aż tak dobrze, jakbym chciała.
Z czasem miało być lepiej. Pół dnia bez lęku. Jeden dobry dzień w towarzystwie. Wyjazd z koleżankami z pierwszą przespaną nocą. Dwa dobre dni z rzędu. Pierwsza książka, na której potrafiłam się skupić. Wycofanie planów na przeprowadzkę na północ Szkocji. Cała sesja z psychiatrą bez płaczu. Samodzielne wyjście z domu bez ataku paniki. Dzień bez dodatkowych leków uspokajających.
Dopiero niedawno-przespana noc. Myśli, które jestem w stanie zakwestionować i nadal przeżyć dzień.
W końcu akceptacja, że mycie zębów i dbanie o moje myśli to dwa tak samo ważne aspekty mojego zdrowia.
Akceptacja, że byłam chora psychicznie. Potrzebowałam pięciu miesięcy, żeby wyzdrowieć. Przez kolejne dwa lata będę dochodzić do siebie.
Nadal miewam chwile, kiedy zgadzam się z Sylvią Plath:
“Death must be so beautiful. To lie in the soft brown earth, with the grasses waving above one’s head, and listen to silence. To have no yesterday, and no tomorrow. To forget time, to forgive life, to be at peace.”Ale czy pogląd na życie trzeba leczyć?
_____
Autorką cytatów jest Sylvia Plath.
Zdjęcie tytułowe Benjamin Combs via Unsplash
Bardzo Ci dziękuję, że piszesz o tym wszystkim. Miałam trudne lata, drugą turę trudnych lat po 7-letniej poprawie. Nadal nie jest dobrze, straciłam szansę zrobienia kariery naukowej, na której mi naprawdę mocno zależało. No i nie wiem co dalej. Nie byłam w stanie normalnie pracować, mózg mi po prostu nie działał jak wcześniej. Jak czytam, że jesteś na zwolnieniu lekarskim, to sobie myślę, że nie jest moją wielką winą, że nie dałam rady. I to mi tak ogromnie pomaga, ta myśl.
OdpowiedzUsuńMyślę sobie, że takie urlopy to strasznie ważna sprawa, a nie że fanaberia czy opcja dla mało ambitnych. Depresja to choroba i urlop zdrowotny to jest normalna sprawa. Jak to dobrze, że o tym piszesz. Widzisz, mi nie pozwolono wziąć urlopu w pracy. Pewnie nie w złej wierze, bo dano też poczucie, że mogę pracować zdalnie i pytano jak pomóc więc czułam się wdzięczna, że mogę siedzieć w szpitalu przy rodzicu, pracować zdalnie by być z drugim rodzicem itd. Tylko, że to się zupełnie nie sprawdziło, bo miałam depresję i i tak nie dawałam rady. Oczekiwano jednak, że nadrobię wszystko, gdy się pozbieram i zaległości mi się kumulowały. Ja nie byłam w stanie nadrobić. Kumulowało to poczucie winy, brak poczucia skuteczności, beznadzieja. Nie byłam w stanie się w tego wyrwać, gdybym potrafiła, to bym to zrobiła. Mój rodzic umarł po kilkuletniej chorobie nowotworowej, a ja nie mogłam się pozbierać ani gdy chorował, ani po. Pisałam artykuł, gdy mój rodzic umierał (pomiędzy dyżurami przy łóżku), bo miałam już opóźnienie spowodowane gorszą pracą, gdy dowiedzieliśmy się o wznowie choroby. Pisałam po kilka zdań dziennie płacząc nad tym cholernym laptopem. Pisałam mejle z przeprosinami za opóźnienie. Potem jak wracałam do pisania, to widziałam to, co się działo w szpitalu jak tylko otwierałam pliki z dokumentami do tekstu, wyłam nad tym cholernym komputerem z rozpaczy, ale starałam się pisać, przepraszałam za kolejne opóźnienia i starałam się pisać. W końcu napisałam, ze to dla mnie za trudne, że proszę o inne zadanie, a przesyłam co mam i proszę by zespół to dokończył (poprawki), ale odesłano mi tekst do samodzielnego skorygowania, a ja znów wpadłam w czarną dziurę wspomnień i płakałam nad tym tekstem pisząc. Rety, jak ja wtedy potrzebowałam zwolnienia, na kilka tygodni chociaż by w spokoju płakać, złościć się, porządkować rzeczy po rodzicu bez tego cholernego artykułu na karku. Przepadłoby mi kilka miesięcy pewnie, a tak mam poczucie, że przepadło całe życie. Odeszłam z pracy naukowej, bo nie dałam rady wszystkiego nadrobić.