Miejsca na świecie, o których marzę, mogę policzyć na palcach jednej dłoni. Dalekie wyjazdy to przywilej nas ludzi należących do grupy WEIRD nazwanej tak przez antropologa Jared'a Diamonda- „Western, Educated, Industralized, Rich, Democratic People". Nasza egzystencja jest bardzo dziwna, w porównaniu do sposobu życia, jakie wiedli nasi przodkowie Homo Sapiens przez ostanie setki tysięcy lat. Podróżowanie dla przyjemności, a nie przetrwania to wymysł stosunkowo nowy, a jednak w naszych czasach ludzie nadal przemieszczają się w poszukiwaniu schronienia i bezpieczeństwa, a nie tylko po to, żeby zrobić dobry użytek z nowego GoPro i selfie-stick'a.
Prawdziwy problem podróżnika pochodzącego z pierwszego świata, to, żeby nie zrobić zdjęcia takiego samego jak tysiące innych z tego samego miejsca. Albo przynajmniej, żeby pojechać w jakieś oryginalne miejsce — wszyscy jadą na Islandię, to ja do Patagonii. Może nie jest to oczywiste, ale chcę od podróży czegoś więcej niż tylko ładnego zdjęcia ze sławną wieżą. Chce poczuć coś unikalnego, zapamiętać momenty i wracać do nich wiele razy po powrocie do domu. Zwłaszcza jeśli jest to wyjazd na koniec świata.
Chile pod tym względem nie zawiodło.


Jakie to ironiczne, że nazwy miejsc i masywów w tak odległej krainie, jak Patagonia pochodzą od imion europejskich odkrywców, którzy je "odkryli". Nie wierzę, że granitowe wieże w Torres del Paine nie były miejscem, gdzie spotykali się ludzie, do których ta ziemia należała przed kolonizacją. Takie piękno musiało wzruszać ludzi od bardzo dawna. Możliwe, że rdzenni mieszkańcy Torres przychodzili tam wieczorami, żeby popływać nago w jeziorze pod dwutysięcznymi granitowymi masywami. Może wyznawali sobie miłość siedząc na głazach narzutowych? Może po jakimś czasie wieże nie robiły już na nich wrażenia, ale dla niektórych było to „ich miejsce”, gdzie uciekali, żeby pomyśleć i oderwać się od rzeczywistości, poczekać na zachód słońca i popatrzeć jak gwiazdy odbijają się w lustrze jeziora? Dziwne jest założenie, że miejsca nie istnieją, pozostaja bezimienne, dopóki nie są na mapie, docenione przez zachodni świat. Tak samo jak te kilometry przebiegnięte bez włączonego Endomondo - nie opublikowane w aplikacji są bez znaczenia.
Teraz Mirador de las Torres jest miejscem, do którego ciągną setki turystów dziennie. Wyprawa pod wieże to wycieczka na jeden dzień, dla wielu główny cel przyjazdu do Chilijskiej Patagonii.
Ponieważ pogoda w Patagonii jest tak nieprzewidywalna, wielu turystów podejdzie pod same wieże i nigdy ich nie zobaczy. Niektórzy podchodzą parę razy, na przekór naturze, która chowa je za strzępami mgły i chmur. Dla nas była łaskawa.
Dzień zaczęliśmy od śniadania w schronisku, bo skończyło nam się musli. Przepłaciliśmy tak słono, że następnym razem biorę dodatkowy kilogram owsianki na plecy, żeby tylko nie jeść w Refugio. Mieliśmy ze sobą tylko jedną butelkę wody i liczyliśmy, że tak jak na innych trasach, będziemy mogli dolać wody ze strumieni.

O naiwności. Upał tego dnia doskwierał bardziej niż wcześniej, szliśmy pod górę po zupełnie odsłoniętym zboczu z małą buteleczką wody i końskimi odchodami pod stopami. Po pierwszej godzinie myślałam, które z nas będzie się musiało poświęcić, żeby drugie nie umarło z pragnienia.




Podejście było proste, po żwirze i kamieniach pod górkę, ale dłużyło nam się z powodu braku cienia i wody. Prawie przy samym schronisku Chileno ukazał się zbawienny strumień. W drodze spotkaliśmy Agę, która leciała z nami samolotem z Santiago a teraz kończyła trasę W tylko od drugiej strony. Okazało się, że w hostelu poznała parę Chilijek — matkę i jej małą córeczkę, i z nimi przemierzała szlak, bo sama nie miała namiotu.





W Chileno można rozbić się za opłatą na drewnianych platformach w lesie, ale godzinę drogi dalej jest darmowy Campamento Torres, więc postanowiliśmy iść przed siebie. Droga była już przyjemniejsza, głównie przez las i parę strumieni. Na campingu panowała świetna atmosfera, ludzie rozbijali namioty między drzewami. Spotkaliśmy tam jedną parę, z którą poznaliśmy się w Kau Lodge w Puerto Natales. Znaleźliśmy miejsce na namiot, zostawiliśmy plecaki i poszliśmy jeszcze wyżej, pod same wieże. Trzeba było skorzystać z pogody i dobrej widoczności, bo nie było żadnej gwarancji, że utrzyma się do kolejnego dnia.




Ostatnia godzina podejścia pod same wieże była stroma, a ścieżka często słabo oznaczona. Przypominała wspinanie się po gruzowisku luźno rozrzuconych głazów, stromo pod górę, aż ukazały się najpierw dwa, a potem i trzeci szczyt sławnych wież.





Z daleka wyglądały na ogromne, z bliska na jeszcze większe. Zdjęcia nie oddają ich wielkości w najmniejszym nawet stopniu.




Po upalnym dniu zaczął się przyjemny chłód wieczoru. Dzienni turyści opuścili już dawno Mirador i turkusowe jezioro, strumienie wody spływające z wież i same trzy masywy były przez parędziesiąt minut tylko nasze. Siedzieliśmy na wielkich kamieniach w ciszy i nic więcej się nie działo. Czasem kondor przeleciał nad głowami. Czasem chmura zahaczyła o wierzchołek jednej z wież i nie mogła sie uwolnić, aż do kolejnego mocniejszego podmuchu wiatru. Nie miałam nawet ochoty robić zdjęć, tylko tak siedzieć i patrzeć.






Nie dochodziły tu żadne głosy cywilizacji. Woda z jeziora zamieniała się w mały strumień, który dalej spływał po kamieniach do doliny i przechodził przez sam środek naszego campingu. Spędziliśmy pod wieżami dobrą godzinę, może dłużej. Nie liczyliśmy czasu. Nasz namiot był tylko godzinę drogi w dół.


I tak jako kolejna turystka, zachwyciłam się trzema wieżami na południu Chile, ich podobieństwem, idealnym kształtem i wysokością. Tym, że stoją sobie tak od lat, wokół nich tyle się zmienia, a one pozostają niewzruszone. Niektóre nawet niezdobyte.






W nocy obudził mnie głos bębnów i śpiewów nadchodzących z gór, jakby jacyś ludzie zebrali się pod wieżami, żeby coś świętować. Możliwe, że to był tylko sen. Nigdy się nie dowiem.
Magia. Zdjęcia piękne, miejsce niesamowite.Wspomniałaś, że mogłabyś tam tylko siedzieć i patrzeć. Doskonale znam to uczucie. Zdarzyło mi się parę razy, ale gdy tylko to przeczytałam, zobaczyłam siebie siedzącą nad rzeką w Laponii. Miałam ze sobą książkę, która zdążyła mnie zainteresować już wcześniej, ale nie byłam w stanie patrzeć na tekst. Byłam w fińskiej tajdze, na drugim brzegu stały renifery, było tak cicho, siedziałam pośród różowych kwiatów.
OdpowiedzUsuńPiekne zdjecia!
OdpowiedzUsuńw punkt z tym wstępem. juz chcialam pytać z jakiej książki cytujesz, wiesz? ;)siedzieć i patrzeć i przeżywać w sobie. też to lubię, ale jeszcze nie nauczylam się nie chcieć gnać dalej. posiedziałabym godzinę i się znudziła, przecież tyle rzeczy czeka. naucze się z czasem.
OdpowiedzUsuńtak jak zawsze mam problem, które zdjęcia wybrac na ścianę (więc nie wybieram żadnego), tak teraz nie miałabym żadnego problemu co powiesić w dużym pokoju.
O dzieki za komplement. Ja ostatnio duzo siedze i myślę na wyjazdach. Za tydzien jedziemy do Toskanii i mam zamiar siedziec na wsi, jesc i patrzec na pola z drzewkami oliwnymi.
OdpowiedzUsuńA co do zdjec to micsie juz znudzily te co mam na scianach. Zmienie cos niedlugo. Tylko chce znalesc tani sposob na drukowanie. Ty gdzie swoje drukujesz?
Dzieki! Wiekszosc Kuba robil
OdpowiedzUsuńjak 50x70 to na allegro wpisuję druk cyfrowy - kosztuje to kilka, maks. kilkanaście złotych (nie sa na papierze foto, tylko po prostu na papierze, ale co to za różnica pod szklem?). a 30x40 to mam drukarnie w poznaniu, 5 zl. tez papier. bo wszelkie rzeczy na papierze foto sa o wiele drozsze.
OdpowiedzUsuń[…] czas na trasie W dobiegał końca. Dzień wcześniej zobaczyłam Wieże, ale nie to było dla mnie najważniejsze w tych 5 dniach spędzonych w górach. Torres del Paine […]
OdpowiedzUsuń[…] Trzy Wieże – Mirador Las Torres […]
OdpowiedzUsuń